M. Palin: Korea Północna. Dziennik podróży
Szczera, błyskotliwa i pełna cierpkiego humoru relacja Michaela Palina z podróży po Korei Północnej. Wyjątkowe spojrzenie na ten fascynujący kraj, budzący zarówno grozę, jak i współczucie, a znany większości z nas wyłącznie z pierwszych stron gazet i czerwonych pasków serwisów informacyjnych.
W maju 2018 roku Michael Palin – niegdyś członek grupy Monty Pythona, a dziś nałogowy, nieustraszony, a przy tym przesympatyczny globtroter – wybrał się wraz z ekipą filmową do Korei Północnej. Chciał na własne oczy zobaczyć, jak wygląda codzienne życie obywateli najbardziej odciętego od świata, spowitego mgłą tajemnicy państwa. Jego serial dokumentalny z tej podróży zachwycił miliony widzów.
Teraz Palin publikuje swój starannie ukrywany dziennik, spisywany podczas pobytu w kraju pełnym osobliwości i zupełnie innym niż wszystkie, które dotąd odwiedził. To właśnie tam znajduje się najwyższy niezamieszkany budynek na świecie, to tam mieszkańców stolicy co rano budzą emitowane z miejskich głośników dźwięki hymnu „Gdzie jesteś, Drogi Generale”, i to tam dopuszcza się wyłącznie piętnaście oficjalnie zatwierdzonych fryzur.
W niepodrabialnej, ciepłej narracji Michaela Palina, okraszonej jedynym w swoim rodzaju poczuciem humoru, przeczytamy o uderzającym kontraście między nowoczesną stolicą pełną monumentalnych pomników a ubogą prowincją, która nie zmieniła się od dekad; o pięknie północnokoreańskiej przyrody; o wycieczce do strefy zdemilitaryzowanej i o wizycie w kilkusetletniej akademii konfucjańskiej.
W tej bogato ilustrowanej zdjęciami książce czytelnicy znajdą też to, co w twórczości Palina cenią sobie najbardziej – jego rozmowy z miejscowymi: przewodnikami, nauczycielami, artystami na usługach propagandy, rolnikami i żołnierzami. Uniwersalne ludzkie wartości ujmująco przeplatają się w nich z brakiem zrozumienia dla innego pojmowania świata, co zachęca do refleksji nad istotą i główną siłą napędową życia obywateli w jednym z najbardziej ponurych i zatrważających reżimów świata (z materiałów Wydawnictwa Insignis).
Zachęcamy do lektury. Wydawnictwu Insignis, wydawcy książki „Korea Północna. Dziennik podróży”, dziękujemy za udostępnienie fragmentu do publikacji.
„Korea Północna. Dziennik podróży”
Dzień 4
Niedziela, 29 kwietnia
(fragmenty)
[…] Niskie, rezonujące wibrowanie, przeciągły jazgot, który nagle rozlega się wokół. Dźwięk jest dziwny, nieziemski, syntetyczny, coś w stylu Briana Eno. Patrzę na zegar. Szósta rano. Przewracam się na drugi bok, przykrywam głowę kocem i usiłuję nie zwracać uwagi na hałas. Okazuje się jednak, że nie ma przed nim ucieczki. Hałas jest wszechobecny, nie tyle głośny, ile osobliwie sugestywny i natarczywy. Podnoszę się z łóżka, lekko rozsuwam zasłony i patrzę na blade poranne światło.
Po przeciwnej stronie ulicy stoją trzy wysokie bloki, szare i przerażające. Nigdzie nie palą się światła. Na ulicy, dwadzieścia pięć pięter pode mną, w ogóle nie ma ruchu. Żadnych oznak ludzkiej obecności. Coraz dotkliwiej zdaję sobie sprawę, że znalazłem się w kraju, który od bardzo dawna figuruje na czarnych listach niemal wszystkich państw. Tajemnicza ścieżka dźwiękowa i wymarłe, szare budynki stwarzają atmosferę niczym z horroru. Wczorajsze ciepłe powitania jakby należą do zupełnie innego świata.
[…]
Po omówieniu dziwnych dźwięków szybko nagrywamy moje pierwsze wrażenia, co znacznie mnie uspokaja. Następnie udajemy się na śniadanie. Okazuje się, że to dość długa wyprawa, która wymaga zejścia do recepcji, przejścia do innej windy i wyjechania na czwarte piętro sąsiedniej wieży. Jadalnia wygląda surrealistycznie: to olbrzymia biała sala bankietowa oświetlona konstelacją lampek zawieszonych na siatce u sufitu. Wielkość niekoniecznie idzie w parze z obfitością. Bufet jest skromny, każdemu przysługuje tylko jedna filiżanka kawy, a w całym olbrzymim pomieszczeniu siedzi zaledwie dwóch innych gości.
Jedną ze ścian pokrywa ogromny malowany panel z widokiem przedstawiającym jezioro i górski szczyt. Ten krajobraz przyjdzie nam oglądać jeszcze wiele razy. Ukazuje górę Pektu, najwyższy szczyt Korei, świętą górę znajdującą się na dalekiej północy, tuż przy granicy z Chinami. Jest to jedno z niewielu dzieł, które mogą sąsiadować z wizerunkami wielkich wodzów.
Przygotowujemy się do pracy. Będzie to pierwszy sprawdzian dla naszej relacji z panią Kim i jej zespołem. Niemal natychmiast pojawia się mały problem. Neil chce sfilmować, jak wychodzę z hotelu i idę do pobliskiej stacji metra. Ekipa do spraw turystyki żywo nad czymś debatuje. Jong Un, szczupły trzydziestolatek z ciemnymi oczami, o ciemnych włosach, w ciemnym garniturze obserwuje nas ukradkiem. Pierwsze ustalenia są takie, że można nakręcić trasę z hotelu, ale tylko pierwsze sto metrów.
Po chwili negocjacje zostają wznowione i osiągamy kompromis. Neil ma prawo sfilmować, jak wychodzę z hotelu, lecz z jakiegoś powodu kolejnego odcinka ulicy uwieczniać nie wolno. Kiedy go minę, możemy znów włączyć kamerę. Później dowiaduję się, że chodzi o toczącą się tam przebudowę centrum handlowego – władze obawiają się, że bałagan na placu budowy negatywnie wpłynie na wizerunek miasta. Po zakończeniu robót filmowanie znów będzie dozwolone. Dostajemy pierwszy sygnał, jak wielką wagę nasi gospodarze przywiązują do wyglądu i prezentacji.
Mogę mieć tylko nadzieję, że musimy po prostu się do siebie przyzwyczaić i nawzajem podocierać. Goszczenie filmowców z Zachodu, zupełnie jak piątkowe uściski dłoni przywódców Korei Północnej i Południowej, jest tu dla wszystkich nowością.
Po ominięciu zakazanego odcinka ulicy Neil filmuje, jak schodzę do najbliżej stacji metra i rozpoczynam podróż do duchowego serca miasta, wzgórza Mansu i pomnika wielkich przywódców. Najpierw rzuca mi się w oczy, że Pjongjang jest miastem czystym, zaludnionym przez schludnie ubranych obywateli w prostych, skromnych, powściągliwych strojach. […] Tym, co łączy wszystkich, jest dyskretna partyjna przypinka, którą każdy bez wyjątku, niezależnie od płci i statusu, nosi po lewej stronie nad sercem. Znajdują się na niej, na tle łopoczących czerwonych flag, uśmiechnięte wizerunki dwóch starszych, zmarłych już Kimów: Kim Il Sunga i Kim Dzong Ila. Taką przypinkę noszą wszyscy obywatele powyżej czternastego roku życia, choć niekoniecznie oznacza to przynależność do partii. Z populacji około dwudziestu pięciu milionów tylko dwa miliony Koreańczyków to pełnoprawni członkowie Robotniczej Partii Korei. Zauważam, że jeden z opiekunów, którzy zostaną uwiecznieni na filmie, ma dwie przypinki, jedną wpiętą do marynarki, a drugą – do koszuli, na wypadek, gdyby musiał się rozebrać.
Na ulicach prawie nie ma prywatnych samochodów, widać za to dobrze rozwinięty transport publiczny: dwuwagonowe tramwaje, autobusy i metro. Stołeczne metro, otwarte przed pięćdziesięcioma laty, liczy teraz siedemnaście stacji. Ta, z której wyruszamy, nazywa się Jonggwang [Chwała]. Nad wejściem wisi wielki, rzucający się w oczy plakat propagandowy. Przedstawia grupkę wyidealizowanych obywateli: architekta, żołnierza, rolnika i robotnika, który trzyma w rękach książkę. Wszyscy idą naprzód, kierując wzrok na odległy socjalistyczny horyzont.
Nigdzie nie widziałem żadnych reklam. Tu sprzedaje się tylko idee. Schodzę szerokimi schodami, przedstawiam apatycznej kobiecie bilet do kontroli i zjeżdżam na dół. Jak na razie nikt nie zwraca na mnie uwagi.
[…]
Kiedy wspinam się ze stacji do Wielkiego Pomnika na wzgórzu Mansu, jest mi coraz goręcej. Nad okolicą dominują dwa dwudziestometrowe posągi z brązu. Jeden ukazuje wielkiego wodza Kim Il Sunga w rozpiętym płaszczu i z ręką wyciągniętą w stronę miasta. Towarzyszy mu syn, generał Kim Dzong Il, zwany Drogim Przywódcą, w kurtce (którą niedawno zmieniono na bardziej niepozorny płaszcz trzy czwarte, być może, by upodobnić go do człowieka ludu).
Ta dwójka trzymała w rękach los KRLD przez ponad sześćdziesiąt lat, od powstania kraju w 1948 roku do śmierci Kim Dzong Ila w roku 2011. Od razu zauważyłem, że nigdzie nie ma wizerunków obecnego przywódcy, Kim Dzong Una. W odpowiedzi na pytanie o powód usłyszałem, że „jeszcze ciągle się uczy”. Pewnie chodzi o to, że nie można zyskać nieśmiertelności za życia.
Za przywódcami znajduje się mural z krajobrazem góry Pektu, a po obu stronach posągów misternie wykute pochody żołnierzy i robotników: bohatersko maszerujących naprzód mężczyzn, kobiet i dzieci, nad którymi łopocze czerwona rewolucyjna flaga. Perspektywa płaskorzeźby jest idealna, a szczegółowość – imponująca. Wśród przedstawionych nauczycieli i inżynierów dostrzegam dwie kobiety, które wznoszą oczy ku niebu. Jedna z nich dzierży kurczaka, a druga – telewizor.
Celem naszej wycieczki są jednak przede wszystkim posągi wielkich wodzów. Nie tylko naszej – młode pary i procesje uśmiechniętych weselników stoją w kolejce, żeby zrobić sobie przed nimi zdjęcia.
W ciągu następnych kilku godzin sporo się uczę. Po pierwsze pomniki wielkich wodzów można fotografować wyłącznie w całości, obowiązuje zakaz pokazywania ich fragmentarycznie albo w zbliżeniu. Po drugie bardzo ważna jest właściwa tytulatura: dopuszcza się sformułowania „wielcy wodzowie”, „wielcy generałowie” oraz „generalissimo” lub „prezydent” dla Kim Il Sunga oraz „generał” dla Kim Dzong Ila.
Niezwykle istotne jest również, żeby przy pomnikach odpowiednio się zachowywać. Kiedy przysiadłem na schodku, natychmiast kazano mi wstać, a gdy nasz reżyser biegiem ruszył po jakiś sprzęt, rozległy się okrzyki przerażenia. Mój pierwszy, dość skomplikowany występ przed kamerą spotkał się z dezaprobatą opiekunów i kazano nam powtórzyć nagranie. Nie z powodów politycznych czy ideologicznych, ale dlatego, że trzymałem rękę w kieszeni.
Kiedy rozpoczynam pierwszy wywiad z So Hjang, atmosfera zdecydowanie nie jest luźna. Dobrze mówi po angielsku i stara się odpowiadać wyczerpująco, jednak od początku jest nieufna. Nic dziwnego, skoro za kamerzystą stoi pięciu opiekunów i obserwuje każdy jej ruch. Najpierw pytam ją o przypinki z wizerunkami Kim Il Sunga i Kim Dzong Ila noszone na lewej piersi. Czy są obowiązkowe? So Hjang kręci głową, dyskredytując moje pytanie. Dlaczego miałyby być obowiązkowe? Każdy członek mas (słowo „masa” nie ma dla niej negatywnego wydźwięku) chce taką nosić, bo wielcy wodzowie pozostają żywi w jego sercu.
Kiedy dopytuję ją o stosunek do przywódców, wyczuwam rosnące skrępowanie. Na temat roli wodzów nie wolno spekulować ani się rozwodzić. To oznaczałoby podważenie „jednomyślnej solidarności” kraju. Próbuję od innej strony. Przywódcy są ubrani bardzo zwyczajnie. Czy to celowe? So Hjang zbywa moją sugestię wzruszeniem ramion. „Nie chcą się wyróżniać. Są skromni i prości”. I mierzą ponad dwadzieścia metrów.
Wyjaśnia mi, że wielcy wodzowie są głowami rodziny. Uosabiają całą miłość do ludu i miłość do kraju.
Wtrącam, że nawet w najbardziej kochających się rodzinach dochodzi do kłótni. Czy krewnym zdarza się nie zgadzać z czynami wodzów? Niemal natychmiast zdaję sobie sprawę, że posunąłem się za daleko. O wiele za daleko. So Hjang kręci przecząco głową i zawstydzona odwraca wzrok. Wywiad zostaje przerwany.
[…]
Rozmowy nie wznawiamy. So Hjang patrzy na mnie nieśmiało i przepraszająco. Mnie też jest przykro. Nie spodziewałem się, że kurtyna nieodwracalnie opadnie na tak wczesnym etapie.
[…]
Po południu zaliczamy kolejny ważny punkt na miejskiej mapie – Wieżę Dżucze. Tak jak inne istotne budowle wieża jest hołdem dla przywódców, symbolizującym oddanie ludu. Monument ukazuje nam wodza w niemal mistyczny sposób: liczba kamiennych bloków odpowiada liczbie dni, które Kim Il Sung przeżył na ziemi. Wzniesiona w 1982 roku wieża góruje 150 metrów nad miastem, a na jej szczycie zainstalowano olbrzymi żeliwny czerwony płomień, reprezentujący płonącą pochodnię rewolucji.
Wieża dominuje nad krajobrazem wschodniego brzegu rzeki Tedong, która przecina Pjongjang. Dokładnie naprzeciwko, po drugiej stronie rzeki, znajduje się ogromny plac Kim Il Sunga. Na koreańskiej mapie wieża figuruje jako Wieża Idei Dżucze. Dżucze to nazwa doktryny, na której Kim Il Sung zbudował Koreańską Republikę Ludowo-Demokratyczną. Ogólnie rzecz biorąc, chodzi o samodzielność i konieczność polegania tylko na sobie.
Tym sposobem lądujemy w Żywocie Briana. Tylko przez poddanie się rewolucyjnej walce jednostka może w pełni zrealizować swój potencjał („Wszyscy jesteśmy indywidualistami! Tak! Jesteśmy indywidualistami!”). A na czele tej walki musi stać Wódz, który uosabia interes mas. Dla zachodnich uszu brzmi to jak sprzeczność, ale bez zrozumienia dżucze nie da się zrozumieć Korei Północnej. W świeckim państwie, gdzie Biblie konfiskuje się już na granicy, dżucze to coś, co jest najbliższe religii.
[…]
Zaskakuje mnie, jak niewielka i zwarta jest koreańska stolica. Szarość nie dominuje aż tak bardzo, jak wydawało mi się rano. Wiele bloków pomalowano na pastelowe kolory – są zielone, różowe, jasnoczerwone i błękitne. Gdzieniegdzie widać architekturę futurystyczną, na przykład złowieszczo pusty hotel Rjugjong czy przysadzistą bryłę Stadionu 1 Maja, który podobno może pomieścić 150 tysięcy osób, a władze twierdzą, że jest największy na świecie.
Na platformie widokowej wita mnie kolejna matrona w stroju narodowym, która rozpoczyna doskonale wyćwiczone oprowadzanie. […] Nawet cień krytyki w moich pytaniach zostaje natychmiast zdyskredytowany jednoznacznymi zapewnieniami. W całym kraju nie ma ani jednego człowieka, który nie wyznaje ideologii dżucze. Tak jak So Hjang, która rano zaciekle broniła swojego kraju, ta kobieta też uważa, że po prostu nie ma o czym mówić. Wszystko jest proste. Wszyscy się uśmiechają. Nie ma miejsca na wątpliwości. […]
Po dniu pełnym pomników i ideologii wczesnym wieczorem idę z So Hjang i Hjon Czolem na bardzo miły spacer po niewielkim parku i terenie rekreacyjnym nad rzeką. To tu mieszkańcy wysokich bloków uprawiają sport, a pracownicy biur przychodzą rozprostować nogi, oglądać gry zespołowe lub w nich uczestniczyć. W Korei Północnej najpopularniejsza jest siatkówka. So Hjang mówi, że sama regularnie umawia się ze znajomymi na mecze.
[…]
Cieszę się, że spędzamy trochę czasu razem w mniej oficjalnej atmosferze. Odnoszę wrażenie, że So Hjang i Hjon Czol traktują nas inaczej niż inni opiekunowie. Ta dwójka ma być przyjazna i serdeczna, podczas gdy zadaniem pozostałych, którzy są ich pracodawcami, jest maksymalna podejrzliwość. Wyczuwam, że So Hjang i Hjon Czol nie czują się komfortowo, słuchając topornej propagandy przewodniczki na Wieży Dżucze. Chcieliby zachowywać się przy nas swobodniej, ale najpierw muszą nas lepiej poznać. Dzień kończymy na strzelnicy, gdzie wszyscy śmieją się z moich ograniczonych zdolności. So Hjang radzi sobie jeszcze gorzej i sama chętnie z tego żartuje. Po całym dniu starannie zaplanowanej propagandy to swego rodzaju wyznanie, że w KRLD nie wszystko musi być idealne.
Tuż przed pójściem spać długo przyglądam się nocnej panoramie Pjongjangu. Księżyc jest w pełni, górujący nad miastem czerwony płomień Wieży Dżucze, zmyślnie oświetlony od wewnątrz, błyszczy w ciemności. Dzięki temu obywatele mają pewność, że rewolucja jest bezpieczna, a im samym też nic nie grozi.
Michael Palin: Korea Północna. Dziennik podróży, Wydawnictwo Insignis 2020.
Książkę przetłumaczyła Dorota Malina.
Premiera książki: 6 maja 2020.