B. Hope, J. Scheck: Ropa i krew. Walka o przywództwo w Arabii Saudyjskiej i wpływy na świecie
Rekonstrukcja konfliktów na szczytach władzy w Arabii Saudyjskiej pokazuje, że polityka może być bardziej fascynująca niż Gra o Tron
Walka o sukcesję w Arabii Saudyjskiej wyłania charyzmatycznego księcia koronnego Muhammada ibn Salmana, znanego również jako MBS, który wydaje się przywódcą nowoczesnym i otwartym na reformy społeczno-gospodarcze. To jednak tylko pozory.
W rzeczywistości 35-letni Muhammad ibn Salman to brutalny, ekscentryczny i bajecznie bogaty człowiek, który z pomocą konsultantów i ekspertów od public relations pogrywa z całym światem.
Tłumiąc sprzeciw, nie waha się przed porwaniem i przetrzymywaniem przez kilka miesięcy w hotelu Ritz-Carlton trzystu osób (w tym prominentnych członków saudyjskiej rodziny królewskiej i biznesmenów). Nie dba o to, jak zareaguje świat na przejawy jego skrajnej brutalności czy ekscentryzmu. Za nic ma zarzuty o zlecenie zabójstwa dziennikarza Dżamala Chaszukdżiego w Stambule. Liczy się tylko władza.
Muhammad ibn Salman w sposób konsekwentny i przemyślany buduje potęgę ekonomiczno-gospodarczą, wykorzystując ropę na rzecz ochrony wojskowej. Dzięki koneksjom z przywódcami politycznymi (miał bliskie relacje z Białym Domem za pośrednictwem zięcia prezydenta Trumpa Jareda Kushnera) i biznesowymi (think tankami z Doliny Krzemowej i ważnymi postaciami z Wall Street) zwiększa swoje wpływy na Bliskim Wschodzie, ale również na całym świecie.
Arabia Saudyjska – państwo upadające, magnes dla islamskich ekstremistów czy potęga ekonomiczno-gospodarcza dyktująca warunki przemysłu naftowego?
Wielokrotnie nagradzani reporterzy Wall Street Journal przedstawiają zupełnie nowe spojrzenie na kulisy funkcjonowania jednej z najpotężniejszych rodzin królewskich na świecie.
Zachęcamy do lektury. Wydawnictwu SQN, wydawcy książki „Ropa i krew. Walka o przywództwo w Arabii Saudyjskiej i wpływy na świecie”, dziękujemy za udostępnienie fragmentu do publikacji.
„Ropa i krew. Walka o przywództwo w Arabii Saudyjskiej i wpływy na świecie”
(fragment)
* * *
Wszystko wyglądało pięknie, dopóki we wrześniu nie nadeszła katastrofa. Drony i pociski balistyczne ponoć należące do partyzantów z ugrupowania Huti wysadziły kluczowe podzespoły rafinerii Bukajk, która przetwarza większość saudyjskiej ropy przed transportem za granicę. Takiego ataku rodzina królewska obawiała się od dawna.
„Najsłabszy punkt, a jednocześnie najbardziej widowiskowy cel w całej saudyjskiej infrastrukturze roponośnej, stanowi kompleks Bukajk”, pisał już w 2003 roku były pracownik CIA Robert Baer w artykule dla „The Atlantic” poświęconym zagrożeniom dla władzy Al Saudów. Podobne wnioski pojawiły się w raporcie Simona Hendersona, eksperta do spraw Arabii Saudyjskiej, z 2006 roku i w opracowaniu Centrum Badań Strategicznych i Międzynarodowych z sierpnia 2019 roku. Nie wspominając już o tym, że rząd Stanów Zjednoczonych od dziesięcioleci namawiał Saudyjczyków, żeby – zamiast marnować pieniądze na widowiskowe projekty w stylu miasteczka gospodarczego króla Abd Allaha czy NEOM Muhammada – zainwestowali w poprawę bezpieczeństwa placówek petrochemicznych. Bukajk i inne ważne ośrodki znajdują się w zasięgu irańskich pocisków, co może stwarzać ryzyko nie tylko dla stabilności królestwa, ale też dla globalnych rynków paliwowych.
Aby zabezpieczyć roponośne pola, nie wystarczyło ściągnąć odpowiednich specjalistów i sprzętu. Główny problem wynikał z wieloletniego podziału władzy militarnej między różne gałęzie rodziny Al Saudów w celu zachowania wewnętrznej równowagi sił. Za pilnowanie szybów i rafinerii teoretycznie odpowiadało Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, przez długi czas podległe księciu Najifowi, bratu króla Salmana, później zaś jego synowi Muhammadowi ibn Najifowi. Ale odpieranie ataków powietrznych wymagało użycia sprowadzanych z Ameryki systemów rakietowych Patriot, którymi zawiadowało Ministerstwo Obrony – kontrolowane niegdyś przez księcia Sultana, kolejnego z królewskich braci, i jego potomków. Odrębny łańcuch dowodzenia miał też wywiad, który powinien ostrzegać o ewentualnym niebezpieczeństwie.
Jako że książęta zarządzający poszczególnymi elementami sił zbrojnych konkurowali o tron, podległe im resorty traktowały się ze wzajemną nieufnością i niechętnie dzieliły informacjami. Muhammad teoretycznie zlikwidował ten układ, usuwając Ibn Najifa z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i osobiście stając na czele Ministerstwa Obrony. W praktyce jednak stare podziały wciąż dawały o sobie znać, kiedy we wrześniu 2019 roku na Bukajk runęły drony i pociski balistyczne.
Atak wstrząsnął opinią publiczną, a Amerykanie i Saudyjczycy szybko doszli do wniosku, że Huti nie byliby w stanie samodzielnie przeprowadzić takiej operacji. Musiał stać za nią Iran.
– Ktokolwiek to zaplanował, dysponował światowej klasy wiedzą na temat funkcjonowania instalacji petrochemicznych – orzekł ekspert od walki powietrznej, który kilka dni po zdarzeniu odwiedził Bukajk na zlecenie saudyjskiego rządu.
Sceneria w miejscu ataku robiła osobliwe wrażenie. Wiele rur, wież i innych elementów infrastruktury niezbędnych w procesie rektyfikacji pozostało nienaruszonych. Poważne uszkodzenia dotyczyły za to tak zwanych modułów kulistych, w których od ropy oddziela się gazy. Specjalistom z Aramco i rządu wydawało się jasne, co zaszło: dzięki dokładnemu mapowaniu terenu i precyzyjnej aparaturze celowniczej napastnicy zniszczyli jedynie te części kompleksu, które łatwo było naprawić. Ich celem najprawdopodobniej było zatem nie tyle decydujące uderzenie, ile oddanie swego rodzaju salwy ostrzegawczej. Zdaniem oficerów wywiadu Iran pokazywał Arabii Saudyjskiej, na co go stać. A wystarczyło mu na to „17 minut” i pociski balistyczne warte „mniej niż 2 miliony dolarów”, jak stwierdził wysłany do rafinerii ekspert.
To właśnie okazało się najbardziej przerażające. Irańczycy może i nie dysponowali takim budżetem zbrojeniowym jak królestwo, ale pieniądze najwyraźniej nie miały tu znaczenia. Saudyjczycy mogli przywrócić produkcję ropy w ciągu kilku tygodni wyłącznie dlatego, że irańskie władze postanowiły drasnąć ich bezcenną instalację, zamiast zrównać ją z ziemią.
Nalot sprawił, że w Arabii Saudyjskiej zdano sobie sprawę z dwóch poważnych problemów. Po pierwsze, choć kontrola nad systemem obronnym kraju nie spoczywała już w rękach konkurujących ze sobą frakcji Al Saudów, wciąż panował w nim absolutny bezład. Co z tego, że Saudyjczycy dysponowali rakietami do zestrzeliwania dronów, skoro nie mieli procedur, które umożliwiałyby Ministerstwu Obrony szybkie zlecenie ich wykorzystania? W dodatku właściwie nie było sposobu, żeby kogokolwiek za cokolwiek pociągnąć do odpowiedzialności. W biurokracji podlegającej władcy absolutnemu nieodmiennie wykształcają się zaawansowane mechanizmy spychania winy tak długo, aż się rozpłynie w powietrzu.
Pewien człowiek pracujący w tamtym czasie w saudyjskim Ministerstwie Obrony był świadkiem dokładnie takiego zjawiska. W ciągu kilku godzin od ataku oficjalne stanowisko resortu brzmiało już „to nie jest sprawa Ministerstwa Obrony”, ponieważ za bezpieczeństwo infrastruktury roponośnej odpowiadało Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Urzędnicy z MSW oczywiście przewidzieli, że tak się sprawy potoczą, od razu mieli więc gotową wymówkę, że nie mogli nic zrobić, ponieważ nie dysponowali niezbędnymi danymi wywiadowczymi – a zatem wina leżała po stronie Generalnej Prezydencji Wywiadu, niefortunnie nazwanej agencji odpowiedzialnej za gromadzenie danych z zagranicy. Ostatecznie stanęło na tym, że „w sumie to niczyja wina”, jak podsumował pracownik Ministerstwa Obrony.
Drugim poważnym problemem, który dał o sobie znać po zbombardowaniu instalacji w Bukajku, był charakter obecnego przymierza Arabii Saudyjskiej ze Stanami Zjednoczonymi. Amerykańscy urzędnicy przez dziesięciolecia uważali, że królestwo i jego zasoby ropy naftowej są nieodzowne do prawidłowego funkcjonowania światowej gospodarki. W związku z tym pracownicy korpusu dyplomatycznego, wojska i służb wywiadowczych zawsze blisko współpracowali ze swoimi saudyjskimi partnerami. USA dowiodły, że gotowe są chronić sojusznika i jego roponośne pola, niwelując chociażby zagrożenie ze strony Saddama Husajna w latach 90. XX wieku. Saudyjczycy mogli sobie pozwolić na utrzymywanie zdezorganizowanego systemu obronnego między innymi dlatego, że czuwali nad nimi Amerykanie.
Silne osobiste więzi pomiędzy członkami amerykańskiego i saudyjskiego rządu przetrwały nawet po zamachach z 11 września. Król Abd Allah w 2005 roku odwiedził prezydenta George’a W. Busha na jego prywatnym ranczu w Teksasie.
Pomiędzy początkiem lat 90. a rokiem 2019 sytuacja jednak diametralnie się zmieniła. Rozpowszechnienie technologii szczelinowania sprawiło, że w 2013 roku Ameryka stała się największym producentem ropy naftowej na świecie. Gospodarka Stanów Zjednoczonych uniezależniła się od paliwa z Bliskiego Wschodu.
Potem Barack Obama zawarł porozumienie nuklearne z Iranem, czym zraził do siebie saudyjskich przywódców. Muhammad liczył na to, że do dawnych relacji uda się wrócić wraz z nastaniem administracji Donalda Trumpa. Nowy prezydent traktował jednak Arabię Saudyjską czysto biznesowo, czego dowiódł podczas wizyty księcia w Białym Domu, wywieszając żenujący plakat na temat sprzedaży broni. Wieloletni sojusz niewiele znaczył dla niego i otaczających go nuworyszów, a przedstawiciele starej gwardii, którym zależało na podtrzymywaniu współpracy – ludzie pokroju Muhammada ibn Najifa czy byłego dyrektora CIA Johna Brennana – odchodzili w niepamięć.
Zdawało się, że Trump nieprzesadnie przejmuje się implikacjami, jakie może mieć gotowość Iranu do jawnej agresji wobec sprzymierzeńca Stanów Zjednoczonych. Po ataku na Bukajk wielu amerykańskich urzędników szykowało się na zbrojną reakcję. W kręgach bezpieczeństwa od dawna utrzymywał się pogląd, że Irańczyków przed rozpoczęciem otwartej wojny powstrzymuje jedynie groźba kontruderzenia ze strony Ameryki. Prezydent zaskoczył wszystkich, kiedy kilka dni po nalocie oświadczył, że „nie ma pośpiechu” w kwestii ewentualnej interwencji. Zdaniem pewnego wieloletniego pracownika wywiadu USA dobrze obrazowało to „systemowy rozziew” pomiędzy Saudyjczykami a Amerykanami. Ci pierwsi chcieli powrotu starego porządku, w którym Ameryka odgrywała rolę regionalnego policjanta. Ci drudzy skupiali się raczej na sprzedaży broni niż na jej użytkowaniu. Mówiąc krótko, Trump nie zamierzał pędzić na ratunek królestwu.
– To był atak na Arabię Saudyjską – stwierdził. – To nie był atak na nas.
W dalszej kolejności wyjaśnił, że gdyby Stany Zjednoczone postanowiły podjąć działania przeciw Iranowi, Arabia Saudyjska musiałaby się zaangażować.
– A w to wlicza się opłata – podsumował.
Ostatecznie wysłał na Bliski Wschód kontyngent żołnierzy, a kilka miesięcy później amerykańskie drony dokonały zamachu na wpływowego irańskiego generała Ghasema Solejmaniego.
Bradley Hope, Justin Scheck: Ropa i krew. Walka o przywództwo w Arabii Saudyjskiej i wpływy na świecie, Wydawnictwo SQN 2021.
Premiera książki: 10 listopada 2021.