Ofensywa wilczych wojowników – nowy rozdział chińskiej dyplomacji
Pandemia zdaje się słabnąć, ale sytuacja na świecie się zaostrza. W dużej mierze, ze względu na Chiny, które nie odpuszczają w żadnej, nawet najdrobniejszej sprawie i na każdy zarzut odpowiadają zdecydowanymi i jeszcze mocniejszymi działaniami, nie przejmując się niczyimi zarzutami i demonstrując niezachwianą pewność siebie. A więc postępując zgodnie z zasadami tak zwanej „dyplomacji Wilczych Wojowników”, która święci teraz triumfy w kręgach dyplomatycznych w Pekinie i która determinuje chińskie działania zewnętrzne.
Czerwiec 2020 roku okazał się dobrą ilustracją tej postawy i nowej dyplomatycznej filozofii Chin. Do tego przypomniał nam o położeniu geopolitycznym Państwa Środka i jego (licznych) konfliktach i dysputach terytorialnych z sąsiadami. Zanim jednak przejdziemy do opisu tego, co się stało i wysnuwania z tego wniosków, wymieńmy choćby główne obszary tych konfliktów i zatargów. Są to:
Indie i granica w Himalajach, Morze Wschodniochińskie (wyspy Diaoyutai/Senkaku z Japonią), Morze Południowo-chińskie i liczne zatargi z krajami Azji Południowo-Wschodniej takimi jak Filipiny, Wietnam, Malezja, Brunei, Indonezja, a także kwestia zjednoczenia Wielkich Chin, a więc Hongkong i Cieśnina Tajwańska. Do tego dochodzą nawet spory z Bhutanem i żywa wciąż w Chinach pamięć o konfliktach z Rosją w XIX i XX wieku.
Wychodzi więc na to, że sąsiadami Chin, z którymi nie mają one (większych) i znaczących zatargów, jest tylko sojuszniczy Pakistan (choć też de facto w trójstronnym sporze terytorialnymi z Indiami), Tajlandia, Mjanma, Mongolia i Korea Północna (ta przecież też sprawia problemy, tyle że innego rodzaju).
W czerwcu 2020 roku możemy mówić o pewnej niespodziance, gdyż na wysokości 4500 metrów w Himalajach eksplodował konflikt indyjsko-chiński, zamrożony od 1962 roku, kiedy to doszło do starć indyjsko-chińskich. W ich wyniku ukształtowała się chwiejna równowaga, której przez 58 lat, nie naruszała żadna ze stron.
Tymczasem w ostatnich tygodniach, doszło w tamtym regionie do starcia żołnierzy obu krajów. Walczono zaciekle i brutalnie. W ruch poszły podobno pałki i kamienie. W wyniku tych potyczek śmierć poniosło 20 Indusów. Ich uroczyste pogrzeby stały się okazją do demonstracji patriotycznych w Indiach i emocjonalnych wystąpień antychińskich, w czasie których palono portrety Xi Jinpinga i chińskie flagi. Władze indyjskie starały się tonować nastroje, a szef indyjskiej dyplomacji wziął udział w wideokonferencji ministrów spraw zagranicznych Rosji i Chin. Mimo to ostatecznie nie podpisał się pod wspólnym oświadczeniem.
Po kilku dniach w ramach akcji odwetowej zablokowano w Indiach używanie 60 chińskich aplikacji internetowych, w tym cieszącego się sporą popularnością TikToka, na którym prezydent Andrzej Duda i Robert Lewandowski publikowali swoje popisy taneczne, a którego używa w Indiach 120 milionów ludzi. Otwarte oczywiście pozostaje pytanie, czy takiej blokady nie da się obejść (np. poprzez zainstalowanie na urządzeniu VPN i obchodzeniu w ten sposób blokady), ale gest Indii jest z pewnością wymowny.
Chiny zareagowały znacznie chłodniej, nie podając nawet liczby ofiar (plotki mówią o 35 wypadkach śmiertelnych po stronie chińskiej).
Wejście przez Pekin na „bezpańskie terytorium” i doprowadzenie do krwawej jatki w Himalajach było niespodzianką choćby dlatego, że pomimo tych napiętych od 1962 roku relacji, Chiny i Indie współpracowały na wielu poziomach (np. BRICS – przyp. red. grupa państw rozwijających się – Brazylii, Rosji, Indii, Chin i Republiki Południowej Afryki) i zrażanie ich przez Pekin nie było konieczne. Powodem mógł być jednak fakt, iż Indusi doprowadzili drogę w pobliże spornego terytorium, co mocniej komunikowało ten obszar z resztą kraju. A dla Chin z kolei obszar ten jest ważny, gdyż ułatwia komunikację między Tybetem a Xinjiangiem. Ruchy indyjskie zapewne wywołały obawy po stronie Chin, które zdecydowały się na nagły atak, by teraz podejmować rozmowy i próbować uspokoić sytuację. Z jakim skutkiem, zobaczymy zapewne w najbliższych miesiącach.
Do małych spięć doszło również w połowie czerwca w okolicach wysp Senkaku, ale (tym razem) skończyło się na spokojnym i wyważonym oświadczeniu japońskiego MSZ.
Morze Wschodniochińskie (co ciekawe w języku chińskim, nazywane po prostu morzem wschodnim) to jednak beczka prochu, nieporównywalna jednak z Morzem Południowochińskim, które może być nazywane prawdziwym polem minowym. Roi się tam od konfliktów „wszystkich ze wszystkimi” i wszystkich z Chinami, a w każdej chwili może pojawić się iskra, która podpali przysłowiowy lont. A jest to obszar, w którym koncentruję się spora część światowego handlu, aktywna bywa amerykańska marynarka i gdzie znajduję się Tajwan, o którym będzie jeszcze poniżej.
Niespodzianki nie było za to w Hongkongu, bowiem Chiny nie zawahały się i tak jak zapowiadały, ogłosiły 30 czerwca, iż Xi Jinping podpisał procedowaną przez ostatnich kilka tygodni ustawę „Narodowego Bezpieczeństwa” (National Security Law, NSL).
Jej pełny tekst ma być znany 1 lipca, a więc 23 lata po powrocie Hongkongu do Chin. Przypomnijmy w wielkim skrócie, iż chodzi o możliwość karania za zakłócenie porządku publicznego, bunt, zdradę i działalność wywrotową. O tym, co za takową może zostać uznane, będą decydowały władze w Pekinie, a nie jak dotychczas władze w Hongkongu, które w ramach autonomii miały same zaprowadzać porządek w mieście, ale jak widzieliśmy w ostatnich latach, przerosło to ich możliwości. Główne postacie ruchu protestu w mieście już 30 czerwca, a więc dzień przed planowanym wejściem w życie ustawy, na wszelki wypadek ogłosiły, że ustępują ze wszystkich oficjalnych funkcji. Obawiali się, że organizacje, które współtworzą, mogą zostać uznane za wywrotowe, a oni w wyniku nowych regulacji znaleźć się w więzieniu. Co ciekawe, zapowiedzieli też, że nie rozważają emigracji i traktują HKG (Hongkong) jako swój dom i ojczyznę, której nie chcą opuszczać. Niewątpliwie ich emigracja, byłaby na rękę Pekinowi i w tym kontekście ciekawe jest, jak zachowają się nie tylko młodzi liderzy protestów i jego główne postacie, ale zwykli ludzie i hongkońska młodzież, która tłumnie wychodziła na ulicę.
Na możliwe wprowadzenie NSL już 29 czerwca zareagowały Stany Zjednoczone, zapowiadając, że pozbawiają Hongkong specjalnego statusu relacji handlowych i wstrzymują eksport technologii wojskowych do miasta, ze względu na „kwestie bezpieczeństwa” i w przypadku de facto utraty autonomii przez miasto, możliwości ich przejęcia przez ChRL.
W tle znajdującego się w klasycznej „strefie zgniotu” (lub jeśli ktoś woli, pomiędzy walczącymi tygrysami) Hongkongu oczywiście zawsze pojawia się Tajwan, o którym pisaliśmy w zeszłym miesiącu. Wprowadzenie NSL z pewnością nie jest dobrą wiadomością dla wyspy, gdyż po uporaniu się z „Pachnącym Portem” uwaga Pekinu, może zwrócić się w stronę „Pięknej Wyspy”. Z tego powodu snuje się spekulacje, jak dalece mocna i zdeterminowana byłaby Ameryka, gdyby Chiny jednak nie poprzestały na retoryce, ale po prostu przystąpiły do akcji zjednoczeniowej, którą od maja tego roku niekoniecznie już określa się jako „pokojową”.
A wygląda na to, że jest się nad czym zastanawiać, bowiem USA po #GeorgeFloydprotests znajdują się w sporym kryzysie. W dodatku słabo radzą sobie z Covidem, na którego zmarło już ponad 120 tysięcy osób, a więc dwa razy tyle, co w czasie wojny w Wietnamie. Nawet przy założeniu, że tam umierali młodzi ludzie, a koronawirus zabiera głównie starszych, liczby te robią wrażenie.
Na to wszystko nakłada się trwająca kampania prezydencka, w której uczestniczy Donald Trump jednak ze słabymi szansami na reelekcję, przez co jest coraz częściej i coraz bardziej traktowany, zarówno przez własny establishment, jak i zagranicę, jako de facto ustępujący prezydent (w tym sensie, być może jakiś ostry konflikt z Chinami, mógłby mu paradoksalnie nawet pomóc).
To wszystko sprawia, że nie wygląda na to, by w ciągu najbliższych kilku miesięcy amerykański deep state i walczący o reelekcję prezydent, zdecydowali się na jakąś ostrą konfrontację i mieli na to jakiś pomysł. Ale nawet to nie oznacza, że tak się ostatecznie nie stanie, jako iż w ostatnich tygodniach co chwila zdarzają się rzeczy, które jednak mogą zaskakiwać, vide starcia w Himalajach, od których wspominamy na początku felietonu.
Na pewno takim zaskoczeniem może być sytuacja, do jakiej doszło pod koniec czerwca w Brukseli, gdzie pod przewodnictwem pełniącej obowiązki unijnej prezydencji Chorwacji, państwa europejskie opracowały listę 15 „bezpiecznych państw”, dla których Unia ma otworzyć w lipcu swoje granice.
Przyjęto miernik średniej zakażeń koronawirusem dla 100 tys. mieszkańców, który powinien być niższy od europejskiego na podstawie „oficjalnych statystyk”.
W efekcie wymóg ten spełniło 15 państw, a zakaz wjazdu na teren Unii otrzymali Brazylijczycy, Rosjanie i… Amerykanie. A to wszystko w sytuacji, gdy w stosunku do Chin, zachowano się bardzo pragmatycznie i ogłoszono, że nie ma przeciwwskazań, aby obywatele tego kraju mogli swobodnie przekraczać granicę Unii. Postawiono jednak warunek, iż Europejczycy na zasadzie wzajemności, będą mogli odbywać podróże do Chin. To tym bardziej dla nas interesujące, iż od lipca z dziewięciu miast UE startują samoloty Air China. Pierwszy z Warszawy do Pekinu wyleci 3 lipca i będzie latać w każdy piątek.
Pełna lista „bezpiecznych krajów” wykluczająca Amerykanów, ale nie Chińczyków (pod warunkiem, że Ci otworzą swoje granice) ma zostać ogłoszona 1 lipca, a więc… w pierwszym dniu obowiązywania National Security Law w Hongkongu.
Lista ta stanowić będzie jedynie zalecenie Brukseli dla krajów członkowskich, które podejmą w tej sprawie samodzielne decyzje (otwarcie na Amerykanów zapowiedziała już Grecja, Polska ostrożnie nie wypowiedziała się w tej sprawie).
Gdyby Chińczycy zdecydowali się na otwarcie granic dla Europejczyków, to wówczas dojdzie do arcyciekawej sytuacji, bowiem w świecie post-Covid, obywatele Chin i Unii, będą mogli swobodnie podróżować za Wielki Mur i do Europy, a Amerykanie zostaną z tego wykluczeni i niejako zmuszeni do pozostania na swoim kontynencie.
Byłoby więc to konsekwentnym „wypychaniem” Ameryki z powrotem na kontynent amerykański i próbą zmuszania jej do powrotu do XIX-wiecznej doktryny Monroe, co opisywaliśmy w jednym z naszych poprzednich felietonów, przy okazji rywalizacji amerykańsko-chińskiej na forum WHO, gdzie przy inicjatywie Chin i milczącej zgodzie (lub braku sprzeciwu) Europejczyków, zastosowano dokładnie taki sam scenariusz.
Reasumując, miesiące letnie raczej nie zapowiadają geopolitycznych wakacji. Historia przyspieszyła na naszych oczach i coraz bardziej prawdopodobny staje się scenariusz iście hitchcockowski. Trzęsienie ziemi już trwa, a napięcie będzie tylko rosnąć…
Tym większe szczęście, iż na razie skutki tych wielkich geopolitycznych burz nie docierają do naszego spokojnego kraju i mogę je dla Państwa co miesiąc spokojnie opisywać.
Życzę zatem Wszystkim Państwa dużo zdrowia, udanego lata i do zobaczenia za miesiąc! Na pewno będzie o czym pisać…
Felieton ukazał się w ramach comiesięcznego cyklu „Pyffel komentuje”, w którym autor analizuje bieżącą sytuację międzynarodową.
Fot. CompleteCommunicationsSwe z pixabay.
Autor: Radek Pyffel, (chiń. Rui De Xing)
Kierownik studiów „Biznes chiński- jak działać skutecznie w czasach Jedwabnego Szlaku” w Akademii Leona Koźminskiego. W przeszłości między innymi Alternate Director i członek Rady Dyrektorów w Azjatyckim Banku Inwestycji Infrastrukturalnych (AIIB) z ramienia RP (2016-2018), Pełnomocnik Zarządu PKP Cargo ds. rynków wschodnich, prezes think-tanku Centrum Studiów Polska-Azja (CSPA), a także autor kilku książek dotyczących Chin i Azji. Studiował (jako stypendysta MEN) na chińskich uczelniach wyższych m.in. Sun Yat Sen University w Kantonie i Beijing University. Włada angielskim, chińskim (mandaryńskim) i rosyjskim.
Zadanie publiczne współfinansowane przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP w konkursie „Regionalny Ośrodek Debaty Międzynarodowej 2019-2021”.
Publikacja wyraża jedynie poglądy autora/ów i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.