K. Całus: Mołdawia. Państwo niekonieczne
Dla wielu mieszkańców Mołdawii i niemałej grupy rządzących nią polityków uzyskana w 1991 roku niepodległość miała być tylko przystankiem na drodze do zjednoczenia z rumuńską macierzą. Jednak nie wszyscy obywatele młodej republiki podzielali tę wizję. W Bukareszcie też nie pałano do niej entuzjazmem. W rezultacie sen o zjednoczeniu zakończył się tak szybko, jak się zaczął, a niewielki kraj dosłownie rozpadł się na trzy części. Nagle stało się jasne, że Mołdawię – która nigdy wcześniej nie miała okazji cieszyć się państwowością – trzeba będzie wymyślić, wymarzyć na nowo. Sprawić, by w oczach swoich obywateli i świata stała się państwem koniecznym, napełnionym treścią, leżącym w konkretnym miejscu na mapie. Zdanie to okazało się jednak bardzo trudne. Jak bowiem tworzyć państwo, gdy jedna czwarta obywateli opowiada się za jego likwidacją, a co trzeci posiada więcej niż jeden paszport? Jak znaleźć ideę jednoczącą naród, gdy jego przedstawiciele nie potrafią dojść do porozumienia nawet w sprawie nazwy używanego na co dzień języka? Jak przekonać ludzi, że warto poświęcić coś dla kraju, który jest młodszy od połowy jego mieszkańców i który nie potrafi zagwarantować swoim obywatelom zaspokojenia podstawowych potrzeb?
Książka Kamila Całusa opowiada o kraju zrodzonym z niespełnionych marzeń i o ludziach, którzy próbują znaleźć odpowiedź na pytanie, co to znaczy „być Mołdawianinem” (z materiałów Wydawnictwa Czarne).
Zachęcamy do lektury. Wydawnictwu Czarne, wydawcy książki „Mołdawia. Państwo niekonieczne”, dziękujemy za udostępnienie fragmentu do publikacji.
W ramach cyklu #ZostanWdomu i czytaj z #RODMŁódź publikujemy fragmenty książek o najważniejszych zagadnieniach ze stosunków międzynarodowych i polityki zagranicznej.
„Mołdawia. Państwo niekonieczne” (fragment)
[…] Marina ma trzydzieści cztery lata, kruczoczarne długie włosy i polsko brzmiące nazwisko. Ma też nieco ironiczne przekonania człowieka, który mimo stosunkowo młodego wieku całkiem sporo już przeżył i wyzbył się naiwności. Nim zdecydowała się na emigrację z kraju, zatrudniona była w kiszyniowskim ośrodku ekspertyz sądowych jako biegły psychiatra. To elitarna profesja. W całej Mołdawii pracowało w jej czasach zaledwie sześcioro takich specjalistów. Do 2017 zarabiała przyzwoicie, jak na mołdawskie warunki. Co miesiąc otrzymywała z sądu 4000 lei, czyli mniej więcej 900 złotych. Ot, nieco mniej niż średnia krajowa wynosząca wówczas około 5000 lei. Czy da się za to przeżyć?
– Jasne, że nie – odpowiada Marina z wyczuwalną kpiną. – Przyzwoite, no w miarę przyzwoite mieszkanie w stolicy kosztuje minimum 3000 lei. Prawie całe wynagrodzenie już na początku miesiąca musisz więc przeznaczyć na swój dach nad głową.
A co z rachunkami, jedzeniem? Wreszcie, co z życiem? Rozrywkami? Niektórym pomagają pracujący za granicą rodzice. Ale rodzice Mariny za granicą nie pracują i zwyczajnie nie stać ich na wspieranie finansowe córki. Zresztą, nawet gdyby było inaczej, Marina nie chciałaby, aby ją, ponad trzydziestoletnią kobietę, utrzymywali bliscy. Jak mówi, to kwestia honoru. Dlaczego nie dorabiała jako prywatny psychiatra, we własnym gabinecie? Bo w Mołdawii nie ma takiej możliwości. Nie wolno wykonywać tego zawodu na własną rękę, poza systemem publicznej służby zdrowia. Marina brała więc dodatkowe dyżury w poradni. No i wyszła za mąż. Tak, głównie z miłości, ale też, by było jej lżej. We dwoje można przecież dzielić rachunki, choćby za mieszkanie. Jak mówi, w Mołdawii tak to już jest:
– Albo masz z kim sypiać, albo bierzesz łapówki.
Marina łapówek brać nie chciała. Opierała się wszechobecnym w mołdawskim sądownictwie i służbie zdrowia patologiom: korupcji, nepotyzmowi i układom. Przez wiele lat utrzymywała niezależność. Dla zasady.
Ale wtedy nadszedł rok 2017, a wraz z nim nowa ustawa regulująca wynagrodzenia biegłych, która przywróciła pensje z początku lat dziewięćdziesiątych. Z dnia na dzień cofnięto wszystkie dotychczasowe waloryzacje. Podobno wynikało to z błędu w ustawie. Tak mówiono. W rezultacie Marina mogła liczyć już nie na 4000, ale zaledwie na 2000 lei. To mniej więcej 450 złotych. Tak miała zarabiać mołdawska elita. Kiedy nowe regulacje weszły w życie, dyrektor zebrał cały zespół i poprosił o spokój.
– „To wszystko jeszcze się jakoś ustabilizuje. Poczekajcie trochę”, argumentował – opowiada Marina. – Moja koleżanka wstała wtedy i zapytała, jak tu czekać, skoro ma dwoje dzieci, które musi wykarmić? Jak spłacać kredyty? Dyrektor odparł tylko, że niestety nie ma teraz żadnych dodatkowych środków, i raz jeszcze poprosił, byśmy zaczekali i nie podejmowali pochopnych decyzji. Więc czekaliśmy. Minął miesiąc, ale ministerstwo zdawało się zupełnie nie przejmować sytuacją. Żadnych ruchów, żadnych prób zmiany czy poprawienia rzekomo felernej ustawy. Kiedy dostałam kolejną wypłatę w wysokości 2000 lei, coś we mnie pękło. Pomyślałam sobie: „Serio? Mam teraz walczyć o te swoje idee za marne 100 euro?”.
To była kropla, która przepełniła czarę goryczy. Marina straciła złudzenia, które powstrzymywały ją przez lata przed wyjazdem z kraju.
– Na pewnym etapie życia, kiedy człowiek jest jeszcze młody, żyje nadzieją. Myśli sobie: „Wytrzymam. Zrobię karierę, skończę studia, kursy, specjalizację, zdobędę lepszą pracę, lepszą posadę. I będę żył przyzwoicie”. Wiele poświęcasz, ale wciąż pocieszasz się myślą, że w końcu ten cały wysiłek ci się opłaci. Aż nagle po latach zatrzymujesz się, patrzysz na to wszystko i widzisz, że to było bez sensu. Że masz już swój upragniony tytuł, dyplom, a nawet stanowisko, ale cała ta „kariera” nie daje ci szansy na to, by żyć po ludzku. Opłacić rachunków, mieszkania, jedzenia. Skończyłam sześcioletnie studia medyczne. Potem przez trzy lata robiłam specjalizację psychiatryczną, a na koniec jeszcze dwa lata specjalizowałam się w psychiatrii sądowej. To jedenaście lat nauki, a po obniżce wynagrodzeń zarabiałam tyle samo, ile sprzątaczka w ośrodku, w którym byłam zatrudniona! W ciągu tygodnia spakowałam walizkę i wyjechałam. Do Polski. […]
Kamil Całus: Mołdawia. Państwo niekonieczne, Wydawnictwo Czarne 2020.
Premiera książki: 5 lutego 2020.