J. Szyndler: Kuba-Miami. Ucieczki i powroty
90 mil. Tyle oddziela Kubę od Florydy.
Dwudziestojednoletnia Biviana nie wróciła na noc do domu. Po kilku dniach nerwowego oczekiwania, matka dziewczyny modliła się już tylko o list od córki z Miami. Było dla niej jasne: Biviana po raz kolejny wypłynęła tratwą na morze. Wiadomość nadeszła jednak z Guantanamo – amerykańskiej bazy na Kubie. Bill Clinton nie godził się już na przyjmowanie uciekinierów, których straż przybrzeżna schwytała na morzu. Biviana znalazła się wśród tysięcy Kubańczyków, których los zależał od wyniku rozmów Castro z Clintonem.
Emigrantów takich jak Biviana, Fidel Castro nazywał robactwem, które nie kocha własnego kraju.
Migracje Kubańczyków na Florydę to historie pełne tęsknoty, trudnych wyborów i poświęceń. Historie rozstań i powrotów, które wciąż wywierają ogromny wpływ na życie wielu mieszkańców Kuby.
Zachęcamy do lektury. Wydawnictwu Poznańskiemu, wydawcy książki „Kuba-Miami. Ucieczki i powroty”, dziękujemy za udostępnienie fragmentu do publikacji.
W czwartek, 1 lipca 2021 r., o godz. 18:00 zapraszamy do udziału w spotkaniu z autorką książki, Joannę Szyndler.
Spotkanie odbędzie się w ramach Festiwalu Reportażu Młodego Pokolenia organizowanego przez księgarnię „Do Dzieła” we współpracy z RODM Łódź.
Weź udział w wydarzeniu!!!
„Kuba-Miami. Ucieczki i powroty”
(fragment)
12. Calle Ocho
Stany Zjednoczone, Miami
Wznosili ręce do nieba, otwierali szampany, drewnianymi łyżkami walili w garnki i patelnie. Powiewały kubańskie flagi, trąbiły klaksony.
– Gracias, Yemaya, że dożyłam tego dnia!
– Cuba libre, ziści się kubański sen o wolności!
– Dziś Fidel, jutro Maduro! – Teraz Raúl! Teraz Raúl!
– Tej nocy zaczęła się nowa era!
– Jestem szczęśliwa, bo bestia, morderca, odpowiedzialny za śmierć tysięcy Kubańczyków, jest już w piekle.
– Ja jestem chrześcijaninem, nie mogę się cieszyć z czyjejś śmierci, ale z nadzieją patrzę w przyszłość – mówili do kamer z całego świata, które zjechały się na Calle Ocho. Tej nocy Miami śpiewało, płakało ze szczęścia, wygrażało komunistom pięściami, kręciło biodrami do największych hitów salsy. Nie poszło spać do rana.
Tej samej nocy na Kubie zapanowała cisza.
Miał już dziewięćdziesiąt lat, siwą brodę i plamy wątrobowe na ciele, mimo to wydawał się nieśmiertelny. Przeżył setki zamachów, pogłoski o jego śmierci regularnie obiegały wyspę. A on wstawał z martwych, pojawiał się na wiecach w zielonym mundurze, później tylko w telewizji w niebieskim dresie Adidasa. Niezłomny, niepokonany.
Ale tym razem to nie była plotka. Na ekranach telewizorów pojawił się sam Raúl: Drogi narodzie kubański, z głębokim bólem informuję ciebie oraz naszych przyjaciół z Ameryki i ze świata, że dziś, 25 listopada o godzinie 22:29, zmarł Komendant Rewolucji Kubańskiej Fidel Castro Ruz…
Kubańczycy zamarli przed ekranami. Grupki podnieconych turystów wybiegły ze swoich hoteli i casas particu- lares, by być świadkami tego historycznego momentu na Kubie. Pojechali na plac Rewolucji, na Malecón, do Parku Centralnego. Zastali pustkę i ciszę. Kubańczycy pozostali w domach. Wielu płakało ze szczęścia, wielu ze szczerego smutku. Czekali na oficjalne instrukcje i plan uroczystości pogrzebowych. Nie mogli spać do rana.
Przed Versailles emocje dawno już opadły. Pod restauracją w Miami zjawiam się osiem miesięcy po śmierci Fidela Castro. To tutaj zebrał się tamtej nocy największy tłum. Jak zawsze, bo Versailles było centrum wszelkich kubańskich wydarzeń na uchodźstwie. Nie tyle sama restauracja czy cukiernia o tej samej nazwie, co słynne okienko, z którego wy- dawano kawę na wynos. Oczywiście czarną, mocną i słodką. Przed okienkiem, jak co dzień, stali siwi Kubańczycy. Popijając kawę, wspominali dawne dzieje, narzekali, wygrażali komunistom.
– Che Guevara to był morderca, czemu niektórzy nie chcą tego zrozumieć?
– Wiem, że Rajoy to nie ideał, ale i tak Hiszpanie nie mają na co narzekać, nie przeżyli Fidela – rozmawiają.
Choć to przeciętny lipcowy dzień, choć emocje dawno już opadły.
Adres Versailles to 3555 Southwest 8th Street. 8th Street? Nikt tak prawie nie mówi. Wszyscy jadą na Calle Ocho. Kręgosłup Małej Hawany, która nie bardzo przypomina tę praw- dziwą. Nie ma tu kolonialnych kamienic z odpadającymi balkonami, ciasnych uliczek, na których gra się w baseball albo domino. Mała Hawana to poza Calle Ocho amerykańskie domy z parkanami, poprzycinane trawniki, skrzynki na listy, zamknięte drzwi i pozaciągane żaluzje. Przy domach zaparkowane samochody. Nikt nie siedzi na ganku, nie buja się w fotelu na biegunach. Cisza. Czasem tylko pies zaszczeka. W amerykańskich domach Kubańczycy prowadzą swoje kubańsko-amerykańskie życie.
Mała Hawana ożywia się tylko przy okienku Versailles i w okolicach parku Máxima Gómeza (również przy Calle Ocho).
– No Jose, zaczynasz!
Wszyscy patrzą, jak mężczyzna w kraciastej koszuli zapiętej pod szyję wykłada na środek stołu podwójną czwórkę. W domino gra się parami. Osoby z pary siadają naprzeciwko siebie, zaczynają ci, którzy wylosowali płytkę z większą liczbą oczek. W parku Máxima Gómeza gra się jak na wyspie, w emocjach i z zaangażowaniem. Tylko stoliki są tu ładniejsze. No i na wyspie nie obowiązuje żaden dress code. Do stołu siada się bez koszulki, w klapkach, w czymkolwiek. Tutaj w Miami trzeba się ubrać. Tam grają starzy i młodzi, w Małej Hawanie średnia wieku koło siedemdziesiątki. Głównie mężczyźni w mokasynach, ale zdarzają się i kobiety – w wyprasowanych bluzkach, starannie uczesane.
Jose przychodzi do parku prawie codziennie, przyjechał do Miami trzydzieści siedem lat temu. Jego towarzysz pięćdziesiąt pięć. Miał zaledwie jedenaście lat, porzucił wyspę wraz z matką, zaraz po Rewolucji.
Jose stuka palcem w stół, to znak, że nie ma co dołożyć. Pozostali też uderzają w blat. Koniec rozdania, wygrała para Josego. Po wizycie w parku zaglądam do supermarketu. Odnajduję znajome produkty: hiszpańskie oliwki Goya za dolara siedemdziesiąt dziewięć – taniej niż na Kubie! Półki pełne oleju, rybek w puszcze. Czarna fasola sprzedawana w paczkach po dwa kilo leży oczywiście obok ryżu. Choć tu można wybrać jaśminowy, basmati, paraboliczny. Na Kubie ryż to ryż i kropka. Znajdzie się tu i maniok, i malangę, i bataty, ale jakieś takie mizerne, czyste i bez ziemi. Sprowadzane z Kostaryki. Są też pomidory, o tej porze roku nie do dostania na wyspie. Mango i awokado leżą wyschnięte, nie zachęcają do kupienia. Jest za to mleko! Kubańczycy zdążyli już zapomnieć, że mleko ma po- stać płynną. Na wyspie kupuje się zazwyczaj mleko w proszku importowane z Holandii, a i tak nie jest łatwo dostępne. Brakuje infrastruktury, by pasteryzować świeże mleko, przygotować je do transportu. Choć krów na Kubie też jest niewiele, mleko, które dają, czasem nie zdąży nawet dojechać ze wsi do miasta, psuje się w upale. Taniej, niż inwestować w odpowiednie maszyny, wychodzi sprowadzić proszek z zagranicy. W supermarkecie są i piwa wielu marek, brakuje jednak kubańskiego cristala i bucanero. Tamales z kukurydzy zamrożono, spakowano po cztery sztuki – Cuban style, traditional family recipe. Na dziale mrożonek znajduję też banany pastewne, owoce tamaryndowca i mamey, z którego robi się koktajle. Okrągłe ciasteczka z dziurkami – dokładnie takie, jak na wyspie. Tamte nie mają jednak wypisanej daty ważności, kalorii, informacji o zawartości cukru i tłuszczu. Mięso na tackach, wołowina dostępna bez problemu. Na Kubie produkt luksusowy – gdy ląduje na stole, wszyscy z radością podkreślają, że to „mięso muuu”! Zamiast kubańskiej tucoli tutaj ta prawdziwa, oryginalna coca-cola. Papier toaletowy – cztery rolki za dwa dolary. Węgiel do grilla, o którym nikt na wyspie nie słyszał. Proszek do prania tej samej marki, tylko tam nie pierze się nim jedynie ubrań, ale zmywa także naczynia. Chleb sprzedawany w papierowej torbie z napisem cuban bread z flagą w biało-niebieskie pasy i gwiazdą na czerwonym tle. Rzeczywiście podobny, tak samo suchy, ale ma chyba trochę mniej powietrza i cukru. W budce obok sklepu sprzedają kanapki „po kubańsku” – z szynką i serem szwajcarskim.
– Takiego sera nigdy nie widziałam na Kubie – zagaduję sprzedawczynię.
– Na wyspie wielu rzeczy brakuje. Nasze mojito jest też zdecydowanie lepsze, proszę spróbować.
Mijam Cafe Nikki, pierwsze miejsce, które wygląda dokładnie jak w Hawanie. Zakratowane okno kawiarni wychodzi na ulicę, część kafelków poodpadała ze ściany, pani sprzedawczyni nawet na mnie nie spojrzy. Dopiero gdy powiem „dzień dobry”, westchnie i rzuci w powietrze „co podać?”.
– Kawę poproszę.
Pani nie zapyta, czy z mlekiem, czy słodzę, oczywiście, że będzie po kubańsku. Nie dostanę jej jednak w białej, maleńkiej filiżance, jak na wyspie, a w styropianowym kubku z plastikową przykrywką.
– Importujecie kawę z Kuby?
– Gdzie tam! To nie jest możliwe.
Nie sprowadza się kawy ani cygar, embargo na to nie pozwala. Te sprzedawane turystom przy Calle Ocho, jako cygara kubańskie, skręcane są tu, w Miami. Tytoń kupuje się na Dominikanie.
Kubańczyk, powiedzmy, że o imieniu Luis albo Juan Carlos, wyjmuje kubańsko-dominikańskie cygaro z pudełka. Powoli wącha tytoń, napawa się zapachem. Obcina końcówkę, pod- pala. Nie zaciąga się. Myśli o ojcu, który palił po obiedzie, i babce, która przysypiała z cygarem w ustach w fotelu na biegunach. Czy tęskni? […]
Joanna Szyndler: Kuba-Miami. Ucieczki i powroty, Wydawnictwo Poznańskie 2018.
Premiera książki: 13 listopada 2018.