A. Sulińska: Olimpijki
Daniela Walkowiak, brązowa medalistka igrzysk olimpijskich w Rzymie, w ostatniej chwili dotarła na linię startu, bo polska ekipa odjechała z wioski olimpijskiej bez niej. Na tych samych zawodach Jarosława Jóźwiakowska, mająca jedynie sto sześćdziesiąt siedem centymetrów wzrostu, wywalczyła srebrny medal w skoku wzwyż. Po latach mówi, że skakała charakterem, nie możliwościami fizycznymi. Ewa Kłobukowska, złota medalistka igrzysk w Tokio, z telewizyjnych wiadomości dowiedziała się, że uległa kontuzji i nie pojedzie na zawody do Montrealu.
„Olimpijki” to wspaniały reportaż o determinacji, walce z własnymi słabościami i z polityką PRL-u. Sulińska kreśli portrety niezwykłych kobiet, które pokazują, że rywalizacja, wola walki i potrzeba zwycięstwa nie mają płci. To właśnie one, bez profesjonalnego sprzętu i wsparcia, potrafiły dokonać rzeczy niemożliwych i przetarły szlaki kolejnym pokoleniom polskich sportsmenek. Mierząc się za kulisami z dyskryminacją, a niejednokrotnie z upokorzeniem, na arenach biły kolejne rekordy, zdobywały serca kibiców i tworzyły – często niesłusznie pomijaną – historię sportu. To historie wojowniczek. Polskich medalistek olimpijskich (z materiałów Wydawnictwa Czarne).
Zachęcamy do lektury. Wydawnictwu Czarne, wydawcy książki „Olimpijki”, dziękujemy za udostępnienie fragmentu do publikacji.
„Olimpijki”
(fragment)
Powojenne masowe zainteresowanie sportem zaczęło się w latach pięćdziesiątych od boksu, który pozwalał odreagować traumę po II wojnie światowej. Zwycięstwo polskiego zawodnika nad radzieckim czy niemieckim było wygraną całego narodu. Odwetem. W 1953 roku pięściarze znad Wisły aż pięć razy triumfowali na bokserskich mistrzostwach Europy rozgrywanych w warszawskiej Hali Gwardii. Bilety na walki były nie do zdobycia, a Feliksa Stamma i jego podopiecznych wielbiły tłumy. W drugiej połowie lat pięćdziesiątych miejsce siły zaczęła zajmować harmonia, czyli lekka atletyka. Na igrzyskach olimpijskich w Melbourne Elżbieta Krzesińska wywalczyła złoto w skoku w dal, a Janusz Sidło srebro w rzucie oszczepem. Poza tym polska męska drużyna lekkoatletyczna zwyciężyła w czternastu meczach międzypaństwowych z rzędu, co oznaczało, że przez dwa lata była niepokonana. Niemiecka prasa określiła ją mianem Wunderteamu (Cudownej Drużyny). Nazwa ta szybko się upowszechniła i objęła grupę lekkoatletów, w której skład 1 sierpnia 1958 roku weszła Jarosława Jóźwiakowska.
1 sierpnia 1958 roku to był piękny, słoneczny dzień. Ci, którzy tłoczyli się na Stadionie Dziesięciolecia, mówili, że zbyt gorący. Nowo powstały obiekt wypełniło niemal sto tysięcy osób, a przecież został on zaprojektowany na kilka tysięcy widzów mniej. Kibice byli wszędzie. Stali na koronie stadionu, w przejściach między rzędami krzeseł, wisieli na latarniach. Jechali przez całą Polskę w nadziei, że jakoś zdobędą bilet na zawody. Przez most Poniatowskiego godzinami ciągnęły tłumy. Tysiące widzów przychodziło na stadion kilka godzin przed czasem. Wszystko dlatego, że do Polski na oficjalny mecz międzypaństwowy przybyli lekkoatleci ze Stanów Zjednoczonych, wśród nich aż czterech aktualnych mistrzów olimpijskich, a także zdobywcy srebrnych i brązowych medali igrzysk olimpijskich. Przez dwa dni mieli rywalizować z polskimi sportowcami i sportsmenkami.
Dwudziestojednoletnia Jarosława Jóźwiakowska przyjechała z Sopotu kibicować koleżankom i kolegom, ale przede wszystkim wystartować w konkurencji skoku wzwyż.
– Wcześniej brałam udział w akademickich mistrzostwach Polski czy w spartakiadzie akademickiej w Paryżu, ale wtedy bardziej niż na zawodach zależało mi na tym, żeby zwiedzić miasto. Sport był przy okazji, był zabawą – opowiada. – Po meczu Polska – Stany Zjednoczone zaczęłam traktować go poważnie.
Skok wzwyż kobiet wygrywa Iwona Ronczewska, aktualna mistrzyni Polski w tej konkurencji. Jarosława, która uzyskuje taki sam wynik, zajmuje drugie miejsce. Reprezentantka Stanów Zjednoczonych jest trzecia. W punktacji generalnej polskie lekkoatletki zwyciężają z amerykańskimi. Mężczyźni przegrywają kilkoma punktami, ale to ich rywalizacja wywołuje największą sensację. Jak choćby zwycięstwo Zbigniewa Makomaskiego nad złotym medalistą olimpijskim z Melbourne Tomem Courtneyem w biegu na 800 metrów. Albo wygrana Tadeusza Ruta z Haroldem Connollym w rzucie młotem.
– To wydarzenie to było coś nieprawdopodobnego. Ustawiło mnie psychicznie na kolejne lata. Poczułam, jaką siłę daje doping tysięcy osób. Jak to jest, gdy wszyscy chcą, żebyś wygrała – przyznaje Jarosława Jóźwiakowska i dodaje, że wtedy nie marzyła nawet o tym, co wydarzy się za dwa lata.
Anna Sulińska: Olimpijki, Wydawnictwo Czarne 2020.
Premiera książki: 15 lipca 2020.